Coma i Cochise pośród skał

Autor: Bartek Osman 22/05/2013 18:21

Pierwsi fani pojawili się pod amfiteatrem już przed godziną 18. Na otwarcie bramek przyszło im jednak trochę poczekać, bowiem dopiero ok. 18:30 ochroniarze rozpoczęli wpuszczanie publiki na teren obiektu. W tym miejscu należy wspomnieć, że kielecki amfiteatr robi naprawdę niesamowite wrażenie. Ci, którzy do tej pory nie uczestniczyli w żadnej imprezie organizowanej na Kadzielni powinni koniecznie nadrobić zaległości. Wróćmy jednak do głównego tematu.

Białostocki Cochise dowodzony przez niezwykle popularnego i lubianego aktora Pawła Małaszyńskiego pojawił się na scenie kwadrans pod 19. Ich występ poprzedziła krótka zapowiedź konferansjera, który zapoznał widzów z historią zespołu. Pierwsze, co rzucało się w oczy podczas koncertu to zachowanie lidera kapeli. Paweł biegał po całej scenie, skakał w rytm muzyki, nawiązywał kontakt z publiką, do której również często podchodził jak mógł najbliżej. Ktoś nieznający jego aktorskiej kariery mógłby spokojnie pomyśleć, iż jest on, na co dzień zawodowym muzykiem.

Drugim najbardziej aktywnym członkiem Cochise tego wieczora był o dziwo perkusista. Co chwila wstawał od bębnów i odgrywał sporą część swoich partii na stojąco. Jak można się domyśleć, zgromadzona pod sceną publiczność nie pozostała obojętna na takie zachęty do wspólnej zabawy i wkrótce uformowało się małe pogo. Ci bardziej odważni próbowali nawet crowd surfingu.

CAM00220

A było, przy czym się bawić. Zespół zagrał, bowiem zarówno dużo szybkich, dynamicznych piosenek pokroju War Song czy Dance. Nie zabrakło też bardziej klimatycznych numerów jak np. Letter from hell. Oprócz własnych kompozycji grupa wykonała także utwór Five to one zespołu The Doors, który zadedykowała zmarłemu tego dnia Markowi Jackowskiemu.

Co do oprawy koncertu to warto podkreślić bardzo dobre nagłośnienie. Gitara brzmiała tak jak powinna, ostro i wyraźnie, bas przyjemnie dudnił wprawiając okoliczne skały w drżenie, perkusja miała odpowiednią głębie, a w wokalu bez trudu można było rozróżnić poszczególne słowa. Minusem było jedynie użycie tylko części oświetlenia i słońce, które zaszło dopiero po zakończeniu występu białostockiej kapeli.

Po dwukrotnym bisowaniu i obietnicy rychłego powrotu do stolicy Gór Świętokrzyskich, Cochise pożegnał się ze zgromadzoną na Kadzielni publicznością i o 20:20 zszedł ze sceny. Wszyscy Ci, którzy spodziewali się typowej, nudnej przerwy technicznej pomiędzy koncertami srogo się rozczarowali, bowiem prowadzący sobotnią imprezę konferansjer zachęcał słuchaczy do wspólnego wywoływania Comy na estradę. Bardzo fajnym pomysłem było również zaproszenie na deski amfiteatru dwójki fanów, którzy mieli możliwość zaśpiewania fragmentu wybranej piosenki z repertuaru gwiazdy wieczoru.

Po niespełna 20 minutach, dokładnie o 20:40 na scenie pojawili się muzycy łódzkiej formacji. Pierwsze, co rzucało się w oczy oraz uszy to zdecydowanie lepsza oprawa wizualna oraz dźwiękowa. Pierwsza z nich robiła naprawdę imponujące wrażenie. Dynamicznie zmieniające się oświetlenie można z pewnością uznać za jeden z największych plusów imprezy. Co do nagłośnienia to było ono jeszcze potężniejsze niż podczas występu Cochise.

Bez tytułu

Po paru pierwszych utworach Piotr Rogucki, wokalista Comy, powitał ciepło kielecką publikę, wspomniał ich poprzedni występ na Kadzielni oraz zaprosił wszystkich do wspólnej zabawy. Publiczności jednak wcale nie trzeba było do tego długo namawiać. Żywo reagowała ona, bowiem podczas każdego utworu, jaki został zagrany tego wieczora. Nie brakowało tańca pogo po obu stronach sceny jak i częstego crowd surfingu. Muzycy grupy przez cały czas trwania występu dopingowali fanów do szaleństw podchodzą pod same barierki. Prym wiódł w tym Rogucki, który nawet na moment nie przestał poruszać się po estradzie swoim specyficznym krokiem i tańczyć. Największe wrażenie zrobiło jednak intro do Transfuzji, podczas, którego od klaskania publiczności praktycznie trzęsły się skały wokół amfiteatru.

Niestety, był to już praktycznie koniec występu łódzkiej formacji. Grupa zagrała jeszcze tylko Spadam oraz jeden bis w postaci Los, Cebula i Krokodyle Łzy, który w całości został odśpiewany wraz ze zgromadzoną publiką, po czym Coma pożegnała się ze słuchaczami i na dobre opuściła kielecką scenę parę minut po godzinie 22.

Podsumowując, oba sobotnie koncerty mogły naprawdę się podobać. Może i brakowało w repertuarze gwiazdy wieczoru wielu najpopularniejszych utworów. Może i dało się odczuć ramy czasowe, jakimi ograniczona była impreza. Pomimo wszystko jednak, warto było odwiedzić tego dnia Amfiteatr Kadzielnia. Choćby dla samej publiki, która pokazała po raz kolejny, że jest jedną z najlepszych w Polsce.