
Kielczanin od początku do końca
(rozmowa przeprowadzona 24 maja 2014 roku)
Kolejny koncert w Kielcach przed nami. Jakie towarzyszą ci emocje? Granie w rodzinnym mieście jest w jakiś sposób „łatwiejsze”? Czy może jednak to, iż pochodzisz stąd sprawia, że poprzeczka jest ustawiona wyżej?
Michał Jelonek: – Ciężko powiedzieć. Zawsze oczekuje się od muzyka czy zespołu, że da z siebie wszystko. Obojętne, czy to będzie rodzinne, czy nowe miasto. Czuję się tu super, bo przyjeżdżam i każdy dom, ulica jest dla mnie wspomnieniem z dzieciństwa, młodości. Jestem kielczaninem od początku do końca, mimo że na emigracji.
Na scenie dużo energii, szaleństwa. A jak jest poza nią? Jaki prywatnie jest Michał Jelonek?
– Ciepłe kluchy.
To znaczy?
– Raczej jestem spokojny. Jak poszaleję na scenie, to potem muszę naładować akumulator i jestem wyciszony. Chyba, że jest mało koncertów... Wtedy mnie nosi.
Grasz naprawdę sporo. Zwłaszcza teraz, w okresie juwenaliowym. Przychodzi taki moment, w którym jesteś po prostu zmęczony i myślisz: „Jest tego za dużo. Powinienem zwolnić”.
– Od występów bardziej męczą mnie te przeloty. Jazda po kilkanaście godzin, wstawanie o 5 rano, żeby zdążyć na próbę w innym mieście. To jest najbardziej męczące. Zwłaszcza, że koncerty kończymy o 24:00 albo 1:00 w nocy, a potem trzeba o 5:00 wstać. I zazwyczaj po iluś tam koncertach następuje moment kryzysu. Myślę wtedy, że jestem już za stary na to, ale po tygodniu już mi przechodzi.
Dzisiejszy występ na pewno zgromadzi rzeszę twoich fanów. Trzeba przyznać, że udało ci się odnieść sukces. Masz tego świadomość?
– Bardzo mnie to cieszy. Jednak nie przewartościowałbym tego słowa. Sukces odniósł Michael Jackson, Elvis Presley, Madonna i wielu innych, którzy sprzedawali po kilkanaście albo kilkadziesiąt milionów płyt na całym świecie i grali kilkaset koncertów rocznie na stadionach dla dziesięciu tysięcy ludzi. To jest sukces.
Jak wygląda sukces w wersji polskiej?
– Wydaje mi się, że do tego sukcesu jeszcze trochę mi brakuje. Cieszę się natomiast z tego, co do tej pory się udało. Zostałem zauważony, ludzie przychodzą na koncerty, bo odnajdują w mojej muzyce te same emocje, których szukają w sobie albo dookoła. To jest najważniejsze. Oczywiście ważne jest, czy na koncercie będzie 200 osób, 20 tysięcy, czy jak w przypadku Przystanku 400-500 tys. Ale z drugiej strony gdybym zaczął myśleć, czy osiągnąłem sukces, odpowiedź brzmi „tak”. Pewnie tak bym pomyślał, jakbym miał usiąść przy kominku z albumem i wspominać jak to było. Sugerujesz, że mam już kończyć z muzyką? (śmiech)
Nie, skądże! Wierzysz, że istnieje coś takiego jak sukces w wersji polskiej?
– W Polsce, żeby zdobyć tą słynną „złotą płytę” wystarczy sprzedać 15 tysięcy nośników. Gdzie jeszcze 10 lat temu była to liczba stu tysięcy, a jeszcze wcześniej – 300 tysięcy. Uświadom sobie, jak ten rynek się zmniejsza, jeśli chodzi o samą sprzedaż płyt. Zdajemy sobie sprawę, że w związku z tym jest większa walka o miejsce na tym rynku. W momencie, gdy się zaczyna sztukę, muzykę, czy jakiekolwiek inne dzieło, zawsze jest takie podliczanie: płyt, sprzedanych biletów, ile razy twoja piosenka była puszczana w radiu, ile miałeś wejść na YouTube’a. I jeślibyśmy tak to liczyli, wychodzi na to że Justin Bieber odniósł większy sukces niż Ludwig van Beethoven. A nie jest tak, bo kilkaset lat temu po śmierci kompozytora jeszcze miliony ludzi mdleje pod wpływem jego muzyki i zachwycają się nią.
Sukces „jelonkowej” płyty i tej nagranej z zespołami jest odbierany przez ciebie tak samo. Nie ma tej większej satysfakcji z autorskiego projektu?
– Solowy projekt po to nagrałem, żeby nie było tutaj żadnej demokracji tak jak w większości zespołów. Biorę na klatę całą odpowiedzialność, jeśli ktoś mówi, że jest słaba muzyka, bo tworzę ją od początku do końca. Natomiast w zespole jest odpowiedzialność grupowa i często utwory nie przechodzą, bo np. 3/4 zespołu stwierdzi, że dany utwór jest słaby, kiedy ja jestem przekonany, że jest okej. Przychodzą chłopaki, przynoszą piosenki i czasami są one odrzucane. Zresztą część utworów z tej mojej pierwszej płyty są utworami odrzuconymi przez zespół Ankh, nie weszły na płytę. Stwierdziłem, że uzbierało się ich na tyle, że mogę spróbować samemu to zrobić. Cieszę się i jest to dla mnie satysfakcja gdy spodoba się moja twórczość, obojętne czy będzie to utwór „jelonkowy”, czy mój współautorski z Hunterem, albo z ODN-em (Orkiestra Dni Naszych - przypis red.), bądź z innymi zespołami. Nie próbujmy się oszukiwać, wszyscy szukamy pewnego dowartościowania, akceptacji wśród odbiorców, niezależnie czy to będzie muzyka, taniec, a także to co mówimy. Chyba na tym to polega. Jeśli ktokolwiek się zastanowi się nad tym co zagrałaś, zaśpiewałaś, uśmiechnie się i powie: „Fajne to zrobiłeś. Mam gęsią skórkę”.
30 maja zespół Jelonek gra na Ursynaliach. I to nawet w dniu twoich urodzin. Nawiasem mówiąc, wszystkiego dobrego. Nie miałeś żadnych wątpliwości co do zagrania w tegorocznej edycji tego festiwalu?
– Oczywiście, że wątpliwości były. Impreza przez zeszłoroczne kłopoty straciła bardzo na wiarygodności. Dlatego Ursynalia musiały spełnić wcześniej pewne warunki. Jestem jednak związany z tym festiwalem… Gram tam siódmy albo ósmy raz. Mam sentyment do tej imprezy, do tych ludzi, którzy to organizują, do tego co się tam dzieje. Wiem, że mają u mnie kredyt zaufania.
A jak oceniasz tegoroczną edycję? Nie chcę tu używać słowa „gorsza” w odniesieniu do poprzednich lat, ale jest na pewno zorganizowana z mniejszym rozmachem.
– Organizatorzy w zeszłym roku po prostu się sparzyli. Mieli duże ambicje, ale mam wrażenie, że to ich trochę przerosło. Nie pytałem co tam się działo, bo tego nie organizuję. Jestem tylko jednym z wielu wykonawców, ale z tego co zrozumiałem, to troszeczkę były tu za duże ambicje skonfrontowane z możliwościami finansowymi. To w pewnym momencie nie wypaliło. Mam wrażenie, że po tym „sparzeniu” dostali trochę po uszach. I stwierdzili, że w takim razie lepiej zrobić skromniej, ale pewniej.
Nawiążę teraz do niedawnych wydarzeń, których udziałem była grupa Behemoth. Twoja osoba, twórczość może nie jest tak kontrowersyjna, ale również występujesz za granicą. Jak w Brazylii, czy Meksyku odbierany jest polski muzyk? Jako coś egzotycznego, czy już w dobie XXI wieku i globalnej wioski, w Brazylii polski skrzypek nawołujący do pogowania to codzienność.
– Obojętnie czy grałem w Brazylii, Meksyku, Rosji, czy na Ukrainie spotykałem się zawsze z otwartymi umysłami i zaciekawieniem. W przypadku mojego autorskiego projektu jest to muzyka instrumentalna i nie ma tej bariery językowej. Niektórzy zza granicy mówią, że szeleścimy, albo trzeszczymy. Chodzi tu o polskie „ś” „ć”, „cz” – dla nich są to trzaski i szelest liści. Jest to jednak zawsze pozytywne przyjęcie. Na przykład w Meksyku bardzo się podobało, gdy zagraliśmy „Mazurka” Chopina. Dla nich europejskie granie jest dość twarde, prawie że marszowe, w porównaniu z tym co oni grają, co akceptują i co mają w biodrach.
Zapytam o ostatnią kwestię. Rok temu podczas naszej rozmowy powiedziałeś, że słyszysz nieśmiałe głosy mówiące o nagraniu trzeciej płyty. Przybrały na sile?
– Na Przystanku będę grał koncert z orkiestrą smyczkową zatytułowany „La Classic, la Massacre”. I taką samą płytę nagram też w studio. Myślę, że na zimę powinna się pojawić.
Powiesz o niej coś więcej?
Będzie to masakra klasyki.
W takim razie czekam cierpliwie. Dziękuję ci serdecznie za rozmowę.
– Dziękuję.
Rozmawiała: Anna Staniek
Tweet