„Bóg zapłać” za koncert

Autor: Martyna Iwan 11/02/2015 20:02

Miesiąc później miałam okazję zobaczyć ich ponownie na Przystanku Woodstock. Od tamtej pory zapoznałam się z twórczością zespołu, która bardzo mi się spodobała.

Dlatego też grzechem byłoby nie wybrać się na ich występ odbywający się w stolicy naszego pięknego województwa świętokrzyskiego. Po pięciu latach znów zobaczyłam ich na żywo.

Rzecz jasna piątkowy wieczór był bardzo udany dla koneserów dobrej rockowej muzyki. Mianowicie, koncert grupy Lao Che w kieleckim Gin-Gerze przyciągnął tłumy. Klub wypełniony był po brzegi fanami, którzy bawili się znakomicie, śpiewając utwory znanej płockiej formacji.

Impreza zaplanowana była na godzinę 21. Jednak jak to często bywa wszystko się przesunęło w czasie. Zespół pojawił się na scenie parę minut po 22, a ludzi ciągle przybywało. Każdy chciał być jak najbliżej muzyków, inni zaś zajmowali miejsca na balkonie, aby popijając piwo i spokoju rozkoszować się muzyką. Grupa została przywitana szczerymi, gorącymi brawami.

Na sam początek Lao Che wykonało: Hydropiekłowstąpienie oraz utwór Chłopacy. Widownia w zasadzie od pierwszych dźwięków rozpoczęła niesamowitą, szaloną zabawę. Wszyscy podskakiwali, śpiewali.

Zauważyłam, że pod sceną próbowano rozkręcić pogo, jednak w takim ścisku było bardzo ciężko. Co więcej, zrobienie zdjęć okazało się nie lada wyzwaniem, ale oczywiście się udało. Brawa dla Ani.

Dlatego też ja cały koncert obserwowałam z balkonu, wiadomo – na dole mogliby mnie po prostu zgnieść. Z każdym utworem na górze także  impreza rozkręcała się na całego. Nie zauważyłam zmęczenia publiczności, natomiast moc, ogień, emocje podczas słuchania muzyki.

Utwory: Dym, Jestem Psem czy Życie jest jak tramwaj dosłownie wyskakiwały z głośników. Naprawdę było niesamowicie. Lao Che nie zeszło ze sceny, tylko pokazywało, że nadchodzi koniec widowiska. Mimo to cały klub zachęcał ich do dalszego grania.

Na sam koniec usłyszałam: Siedmiu nie zawsze wspaniałych oraz Bóg zapłać. Następnie jak to w kolejności bywa, zespół zszedł ze sceny, ale na nią nie powrócił. Na ani jeden kawałek. Głośne nawoływania nic nie pomogły, na scenie zjawił się jedynie pan skręcający kable. Zauważyłam, że fani mieli dużą nadzieję na powrót formacji. Niestety, czasem nadzieja bywa matką głupich.

Podsumowując: występ jak najbardziej mi się podobał. Widownia bawiła się znakomicie, a Lao Che świetnie grało. To był ich trzeci koncert, który miałam okazję zobaczyć na żywo. Zaczarował mnie tak samo jak dwa poprzednie. Ich muzyka w moim mniemaniu ma przesłanie, dociera do odbiorcy.

Jednak chcę być obiektywna.

W całej tej imprezie zabrakło mi kilku kultowych przebojów. Odczułam również, że grupa miała za mały kontakt ze swoimi słuchaczami. Przede wszystkim myślę, że klub nie jest dobrym miejscem na koncerty takiego zespołu. Przybył tłum fanów, pod sceną panował ogromny ścisk i zaduch. Ludzie schodzili się praktycznie cały czas. Mimo małych mankamentów, występ oceniam jak najbardziej na tak, ale następnym razem chciałabym zobaczyć na żywo Lao Che w jakiejś większej przestrzeni.