Djent z tabasco i pleskavica w Wiedniu, czyli Ninja Syndrom ravishes Bałkany

Autor: Rafał Sobierajski 17/03/2017 10:06

Z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić iż fakt uczestnictwa w kilku trasach koncertowych czyni mnie jednym ze szczęśliwszych ludzi na tej planecie (o tym, jak genialnym doświadczeniem jest jechać w trasę, pisałem kiedyś tutaj). Ale ta była wyjątkowa z kilku względów: Pierwszy raz nie jechałem jako muzyk. Pierwszy raz jechałem za granicę i pierwszy raz było tak intensywnie. Dlaczego? Po kolei.

To było ponad miesiąc temu. Kielce opuszczaliśmy w okolicach północy, oczywiście piździło. Wyjechaliśmy w sporym składzie, bo oprócz samych samurajów (Filip, Karaz, Radek, Paweł, Gruby) był z nami Pan Ryszard, kierowca, Patryk, który cały wyjazd oprawiał wizualnie zdjęciowo i filmowo, i moja skromna choć pokaźnych rozmiarów osoba. Świt zastał nas na Słowacji, gdzie… Cóż, piździło jeszcze bardziej, a dodatkowo śnieg nakurwiał kilogramami z nieba. Warunki niezbyt komfortowe, ale Pan Ryszard to jest prawdziwy kozak. Serio, takich fachowców ze świecą szukać, ale o tym jeszcze później. Generalnie podróż na odcinku Kielce - Belgrad upłynęła (tak, to jest najlepsze słowo) nam na… Wiecie jak to jest, ośmiu facetów w busie, długa podróż (nie, nie pojawia się tutaj logo Brazzers), rozmowy oraz raczenie się różnymi produktami konsumpcyjnymi. Oczywiście nie raczył się Pan Ryszard, a tylko symbolicznie Patryk, gdyż jest on prawdziwym sportowym świrem, który w dystansie biegowym prawie dogonił nasz wynik szosowy.

Na pewno część z Was pamięta wcale nie takie różowe lata dziewięćdziesiąte. Syf, obdrapane mury, rozwalone place zabaw, brudne bloki, brudne psy, socrealistyczne balszoj siedziby urzędów, dziwni ludzie którzy w mordę dać mogą dać… Takie wrażenie sprawiają przedmieścia Belgradu. Dość przygnębiające. Ale gdy wjedzie się do ścisłego centrum, zaczyna się inna rozmowa. Na pewno część z Was była w Wiedniu. Ja nie byłem, ale wiele osób mówi, że stare centrum Belgradu właśnie Wiedeń przypomina. I sorry Polsko, ale z naszych miast może Gdańsk i może Toruń możnaby porównywać, bo Warszawa i Kraków nie bardzo. Belgrad jest piękny, pełen uśmiechających się, życzliwych ludzi. Lubią nas tam, jesteśmy też do siebie bardzo podobni, również językowo. Po kilku minutach tłumaczenia kelnerce po angielsku, że chciałbym jeszcze jedno dodatkowe piwo do zamówienia, jej koleżanka, która przysłuchiwała się rozmowie, powiedziała do Niej coś, co brzmiało: “pszynjeś mu jesztsze jednuo piwo”. Da się? Niestety na tej trasie nie udało się zagrać w Belgradzie, ale już wiemy że tam wrócimy i zagramy, bo to miasto ma po prostu dobrą energię i polecamy je każdemu.

Sofia jest stolicą Bułgarii i podobnie jak stolica Polski, nie należy do najpiękniejszych miast. Oczywiście centrum miasta ma kilka bardzo fajnych, reprezentatywnych budynków, ale nie poczuliśmy tam takiego klimatu jak w Belgradzie. Być może nie byliśmy tam gdzie trzeba? Czasu na zwiedzanie nie było zbyt dużo, bo priorytetem trasy koncertowej jest jednak, cóż, granie koncertów. Mieliśmy zabookowany klub o bliskiej naszym sercom i ogórkom nazwie “LIVE & LOUD”, w zasadzie w samym centrum miasta. Duży klub z dużą sceną, długim, dobrze wyposażonym barem i naprawdę fajnymi ludźmi, którzy go prowadzą. Tego wieczoru mieliśmy ogromną przyjemność dzielić scenę i butelki z zespołem LieVeil, bułgarskimi laureatami Wacken Metal Battle, którzy okazali się być świetnymi muzykami i po prostu bardzo fajnymi gośćmi, a teraz po prostu naszymi świetnymi kumplami. Chłopaki grają thrash bez brania jeńców, ale powalają precyzją i techniką - pierwsza liga! Obawialiśmy się trochę terminu oraz tego, że nikt w Bułgarii nie zna Ninja Syndrom, dlatego też obecność kilkudziesięciu osób pod sceną, które dodatkowo zrobiły tam konkretny młyn, była prawdziwym balsamem pomorskim na nasze serca - koncert mimo kilku wpadek technicznych wyszedł naprawdę świetnie, zeszło kilkanaście płyt, a manager klubu zadeklarował, że jak tylko będziemy chcieli wrócić, daje nam weekendowy termin bo jest przekonany, że warto. Nie muszę Wam pisać, jak poczuli się samuraje :)

Morze Czarne wcale nie jest czarne - to najistotniejszy fakt z pobytu w Warnie. Tych pobocznych jest kilka: Jeden z najlepszych koncertów Ninja Syndrom ever, prawdopodobnie najlepszy pokoncertowy after, doskonały widok na morze z hotelowych okien, dobra wódka za 2zł / szot, fantastyczni, życzliwi ludzie dookoła, poczucie, że jest się wśród jeszcze chwilę temu obcych, ale już bardzo bliskich osób, którzy naprawdę goszczą jak własną rodzinę. Nie potrafię opisać tego, jak genialny był to wieczór, od początku, czyli soundchecku, gdzie wszystko zabrzmiało perfekcyjnie, do porannych godzin, kiedy na śniadanie wpadli Karaz z Filipem, w zasadzie z marszu z drogi powrotnej z klubu, szczęśliwi jak dzieci. I mimo bólu głowy, światłowstrętu, niewyspania i zmęczenia, każdy z nas był tak samo szczęśliwy. Bo to był jeden z tych koncertów, dla których się tworzy, gra, jeździ, żyje. I mówię to ja, który na scenie byłem przez dwie minuty, zapowiadając chłopaków, więc wyobraźcie sobie, co musieli czuć oni. Kwintesencja i najlepsza nagroda dla twórcy to właśnie taki wieczór jak ten w Warnie, który pięknie zamknęliśmy porannym spacerem nad morzem. I tego uczucia, które mieliśmy wszyscy, siedząc tam na tym betonowym, skurwiałym molo, również nie mogę opisać. Byliśmy w takiej euforii, że podczas relacji LIVE, którą zrobiliśmy na Facebooku, wszystkim brakowało słów. Pewne jest to, że tam wracamy, i to jak najszybciej.

Po 16 godzinach podróży przez Bułgarię, Rumunię i Węgry, następnego dnia o 7 rano wylądowaliśmy w Budapeszcie, skąd po godzinie 13 ruszaliśmy do Polski. Nie przeszkodziło to Patrykowi zrobić kilku kilometrów biegając po Budapeszcie (tak, w poprzednich miejscówkach też codziennie biegał - szacun!), nie przeszkodziło to Panu Ryszardowi wstać rześkim i zadowolonym po 13 i być gotowym do dalszej drogi - szacun! I mimo że nie udało nam się zobaczyć tego pięknego miasta prawie wcale, nie żałujemy bardzo: widząc jego potencjał i słysząc o możliwościach wiemy, że wrócimy tam z koncertem.

Tą myślą zasłanialiśmy smutek wynikający z faktu, że to był już koniec. Podobno najtrudniejszym dystansem do pokonania w życiu jest dystans do samego siebie. Na bank wymyślił to ktoś, kto nigdy nie był w trasie i nie wie, że najtrudniejszy jest dystans z ostatniego postoju trasowego do domu. Z jednej strony tęsknota za bliskimi, którzy zostali, z drugiej strony niedosyt: podróży, drogi, ludzi, wrażeń i przede wszystkim: sceny. Atmosfera koncertowa dla muzyków to atmosfera euforyczna, a scena to najsilniejsze uzależnienie, jakie znam, i samuraje bardzo dobrze to wiedzą. Sobie, im i Wam życzę, żeby kolejne koncerty Ninja Syndrom były właśnie takie jak te na Bałkanach. Ale to takie życzenie z mrużeniem oka. Wiem, że takie będą. A najbliższy już między 8 a 10 czerwca w Progresji w Warszawie podczas eliminacji do Woodstock 2017 - szczegóły niebawem na Ninjabooku.

Wracając do tego, o czym pisałem na początku: Jeździłem w różne trasy, z których ta na pewno była wyjątkowa. Ale wiem też, że jeśli będzie mi dane wyruszyć w kolejną, zwłaszcza z tymi samymi ludźmi, to będzie tylko lepiej. Słuchałem też ostatnio wywiadu z pewnym doświadczonym artystą, który mówił, że nawet znająca się wiele lat i świetnie zgrana grupa ludzi nie spędzi w trasie, w jednym busie więcej niż 4 dni ciągiem, bo zacznie się zmęczenie sobą, nieporozumienia, kłótnie. No więc, Panie artysto, pierdolisz, nie było Cię tam.

聞きます!