
Pomiędzy piekłem a niebiem, czyli WoorStock 2013 za nami!
Piątek: „Nie mamy mikrofonu, nie będziemy grać”
Zacznijmy od początku. Na ten niestety trzeba było czekać niemalże trzy godziny. Jeżeli na plakatach mamy godzinę 18, trzymajmy się nawet tej względnej punktualności utrzymującej tradycyjny poślizg imprezowy sięgający niewiele ponad godzinę...
Ale to jedyny minus pierwszej części tegorocznego Najmniejszego Festiwalu. Potem było już znacznie lepiej!
Około godziny 21 na scenie (WRESZCZIE!) pojawił się pierwszy zespół. WooRstock zainaugurowała kapela B’Boom, której repertuar tego wieczoru – niczym Jim Morrison o swój statyw mikrofonowy – ocierał się o muzykę progresywną połączoną z grunge. Pierwszym kawałkiem, jakim rozgrzano publiczność, było Milk it z repertuaru Nirvany. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, chłopaki spisali się na „piątkę”. Mimo młodego wieku, rozkręcili słuchaczy przed kolejną ekipą i w pełni wynagrodzili te długie minuty wyczekiwania.
Coś jeszcze? B’Boom tym razem wystąpiło bez wokalisty, a tę działkę przejęli basista Karol Zembek oraz zasiadający za perkusją – Jan Krzemiński. To był doskonały ruch ku profesjonalizacji zespołu. Grupa z dnia na dzień stała się jakby… dojrzalsza muzycznie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – zmiana wokalu jednak potrafi zdziałać cuda.
Tuż po koncercie B’Boom, publika rozpierzchła nam się we wszystkie strony. Barierki puste – jak makiem zasiał. A przecież za chwilę na deskach Woora miała pojawić się kolejna kapela – Human Bazooka. – 3/4 ekipy pochodzi z Kielc! – krzyczał do mnie Alan, bardzo sympatyczny menadżer grupy. Na szczęście z każdym kolejnym akordem rozbijającym nasze błony bębenkowe, pod sceną pojawiało się coraz więcej ludzi, którzy wyraźnie załapali ciężki klimat płynący z instrumentów ludzkiej bazooki.
Soczyste riffy i ciężkie brzmienie zrobiły swoje: – Zajebiście fajnie grają! – przyznała koleżanka, która na tegoroczną edycję WoorStock przyszła… prosto z pracy (tacy fani festów są jak złoto!). Mi jednak czasami brakowało kawałków, jakie mogłyby rozkręcić „pogujący” tłum do granic możliwości. Zabawną ciekawostką jest, że Human Bazooka zagrało o jeden numer mniej, ponieważ perkusista zapomniał jak się go gra – zdarza się.
Niczego natomiast nie zapomniał Piotr Torchała grający na „garach” w ekipie Żółć. Tutaj nie było litości – od początku do końca byliśmy świadkami prawdziwej muzycznej apokalipsy. Jestem pod niemałym wrażeniem warsztatu perkusisty, który momentami grał wręcz niesamowicie. Żółć bombardowała nas potężną dawką nienawistnych dźwięków, a pomimo to, pomiędzy kolejnymi numerami pokazywali, że są bardzo pozytywnymi gośćmi. Żarty wręcz sypały się ze sceny. Reasumując – chłopaki zagrali zacny koncert, a publiczność kupiła ich od pierwszego, do ostatniego numeru.
Piątkową edycję Najmniejszego Festiwalu zamknął Azotox z miejscowości położonej pod Ostrowcem Świętokrzyskim. Dziewczyna na basie grała wręcz cudnie i szczerze mówiąc nie sądziłem, że tej formacji aż tak uda się rozkręcić imprezę. Słuchaczom podobał się również charyzmatyczny wokalista, który o włos… po pierwszym kawałku nie zakończył występu zespołu na WoorStocku. Zbulwersowany faktem przyklejenia taśmą klejącą mikrofonu do statywu, począł nim szarpać tak mocno, że zwyczajnie zniszczył wtyczkę mikrofonową. – Nie gramy, bo nie mamy dwóch mikrofonów – usłyszeliśmy ze sceny. Na szczęście akustyk szybko naprawił usterkę, dzięki czemu Najmniejszy Festiwal mógł trwać w najlepsze.
Sobota, czyli utrata kontroli przy Chlebie i Opium
Sobotnia odsłona WoorStocku rozpoczęła się niemal identycznie jak piątkowa… od blisko dwu godzinnego opóźnienia, które jak się miało później okazać było dość brzemienne w skutki. Ale o tym później.
Jako pierwsi na scenie pojawili się tuż po godzinie 20 muzycy formacji Empathy. Bycie pierwszym na liście występujących kapel nigdy nie jest sprawą ani przyjemną, ani łatwą. W dodatku nieliczna, zmęczona poprzednim dniem festiwalu publiczność wcale tego zadania nie ułatwiała. I niestety… Grupa nie wypadła spektakularnie. Ich blisko godzinny koncert przeszedł praktycznie bez echa. Co zawiodło? Wydaje się, że brakło przede wszystkim kontaktu z publiką. Ciężko przyciągnąć pod scenę fanów stawiając tylko i wyłącznie na muzykę. Cały występ Empathy można by podsumować krótkim „wyszli, zagrali, co zagrać mieli i poszli”. Szkoda, bo muzyka prezentowana przez tę kapelę jest naprawdę interesująca.
Dużo lepsze show zrobił grający jako drugi Lose Control. Charyzmatyczna wokalistka wraz z bardzo oryginalnie ubranym (jak na standardy hard rockowe) gitarzystą dwoili się, żeby rozruszać przybyłą tego dnia do Woora publiczność. Udało im się to mniej więcej w połowie występu dzięki pomocy bardzo aktywnej, nieco starszej wiekiem, fanki, która nie wahała się wyciągać ludzi podpierających ściany na środek parkietu. Bardzo fajnym akcentem było dołączenie wokalistki do fanów zgromadzonych pod barierkami na czas trwania jednego z utworów.
Jednak to nie Lose Control sprawiło, że publika straciła tego dnia kontrolę. O 22.30 na "Woorowej" estradzie pojawił się punkowy Chleb i dosłownie zmiótł wszystko i wszystkich. Już od pierwszego numeru pod sceną rozpętało się istne piekło. Pomimo strasznej duchoty i temperatury przekraczającej 30 stopni, "pogo" było naprawdę mocne. Jedynym minusem występu weteranów punk rocka były problemy techniczne. Sprzężenia dokuczały w sumie przez cały wieczór, jednak podczas tego koncertu osiągnęły swój punkt kulminacyjny. Doprowadziły one nawet do tego, że Chleb musiał kilka razy przerywać granie będąc w połowie utworu. Na szczęście muzycy formacji wykazali się profesjonalizmem i pomimo trudności zaserwowali wspaniałe show wszystkim zgromadzonym w Woorze fanom. Jak dobry był to występ niech świadczy fakt, że bisowali, jako jedyni.
Niestety, szybko okazało się, że sobotnia odsłona festiwalu będzie istną sinusoidą, jeśli chodzi o koncerty. Po genialnym Chlebie na scenie zameldowali się muzycy grupy Cameltea, którzy powtórzyli błąd swoich kolegów z formacji Empathy i ograniczyli się głównie do samej muzyki praktycznie rezygnując z jakiegokolwiek kontaktu z publicznością. W związku z tym publika, wyczerpana niezwykle intensywnym poprzednim koncerctem i niezachęcana do zabawy, błyskawicznie zniknęła spod sceny. Wydaje się, że akurat w tym wypadku winę ponosi złe rozplanowanie listy występów. Gdyby Cameltea zagrała, jako pierwsza, lub druga, mogłaby liczyć na zdecydowanie lepsze przyjęcie. Niestety, było inaczej. W pewnym momencie muzycy kapeli, wyraźnie zdemotywowani, postanowili zakończyć swój koncert żegnając się nieco ironicznymi podziękowaniami za uwagę.
Ostatnim zespołem występującym w ramach Najmniejszego Festiwalu było cieszące się dużą popularnością Opium. Kieleccy muzycy dali niesamowite show w całości składające się z coverów. Usłyszeć można było między innymi utwory takich kultowych formacji jak Metallica, czy Megadeth. Wielkim minusem za to była godzina rozpoczęcia występu, bowiem Opium zaczęło grać… 30 minut po północy. Nie dość, że do tej pory w klubie pozostała jedynie garstka fanów, to w dodatku była ona świadkiem niezwykle krótkiego występu. Grupa musiała zejść ze sceny już po niespełna 45 minutach, ponieważ pod klubem pojawiła się... policja wezwana przez okolicznych mieszkańców mających dość zakłócania ciszy nocnej.
Podsumowując, podczas tegorocznej edycji byliśmy świadkami problemów technicznych, dużych opóźnień z rozpoczęciem koncertów, czy nie do końca przemyślaną kolejnością wykonawców. Gdyby nie drobne błędy organizacyjne, tegoroczna edycja Najmniejszego Festiwalu zakończyłaby się całkowitym sukcesem.
Tweet