
„Chcesz przeżyć ze sprzedaży płyt? Ni chuja”
Na „dzień dobry” naszej rozmowy zachęcamy początkujące kapele do wytrwałości w działaniu, czy może ściągamy na ziemię mówiąc: „dajcie sobie spokój, nic z tego nie będzie”? Da się żyć z autorskiej muzyki undergroundowej?
Michał „Blady” Rejman (basista formacji Obscure Sphinx): – Oczywiście fajnie jest marzyć o oparciu swojego życia na muzyce, jak to robi Behemoth. Oni jadąc w trasę mają wszystko zapewnione – hotele itd. W ich wypadku wszystko jest na swoim miejscu... Nie będziemy nikogo zwodzić – jest ciężko. Nie chciałbym jednoznacznie określać, czy to możliwe, bo sam nie wiem. W naszym przypadku zauważalny jest progres, da się to odczuć. Ale musimy chodzić do pracy. Póki co muzyka to hobby, ale z perspektywami.
Behemoth tego dokonał. Zatem to możliwe.
– To światowa czołówka. Są bardziej znani poza Polską. W tym roku grają trasę z Cradle of Filth, natomiast na każdym występie w Polsce mają po 1000 osób. Na Zachodzie jest jeszcze lepiej.
Coś o tym wiecie. W końcu zagraliście wspólnie kilka koncertów.
– Krótka, ale godna trasa! Składała się z siedmiu, może ośmiu występów. Supportowaliśmy wraz z sosnowiecką kapelą Thaw.
Obscure Sphinx obok Behemotha. Jak się z tym czuliście?
– Graliśmy z najlepszą ligą. Zastanawiałem się, jak to będzie. Czy zostaniemy odizolowani? Tego nie wiedziałem. Ale jak się okazało, ekipa jest świetna. Było bardzo w porządku. Chodzili na nasze koncerty, po których integrowaliśmy się. Nie było żadnej gwiazdorki.
Jak do tego doszło, że znaleźliście się na jednej trasie koncertowej z Behemothem?
– Nergal sam wybiera supporty. Nie wiem, kiedy nas poznał. Ale mieliśmy kilka punktów wspólnych. Między innymi salę prób w piwnicach klubu Progresja. Mijaliśmy się na korytarzu. Poza tym Adam jest z Trójmiasta. W tamtych stronach nagrywaliśmy płytę u Kuby (Kuba Mańkowski – przyp. red.), który bardzo dobrze zna się z Adamem. Stykaliśmy się w pewnych punktach. Był świadom, że istniejemy. Kuba pewnie też coś powiedział pozytywnego. W końcu nas zaprosił.
Zapewne dużo zyskaliście dzięki tej trasie.
– Wciąż to odczuwamy. W ciągu kilku dni zobaczyły nas tysiące ludzi. Zostaliśmy bardzo dobrze odebrani, co nie było takie oczywiste. W końcu graliśmy obok Behemotha, który jest o wiele dalej. Oni mają przygotowany show, perfekcyjny „wykon” – tutaj wszystko musi się zgadzać. Z drugiej strony na scenę wchodzi Obscure Sphinx i robi coś spontanicznie. Jednak okazało się, że nasza muzyka chwyciła. Po najmniejszej linii oporu możemy to podsumować liczbą „lajków” na „Fejsbuku”, jaka po trasie podwoiła się. W międzyczasie wydaliśmy płytę (Void Mother – przyp. red.), łapiemy mnóstwo pozytywnych recenzji. Jest dobrze.
Jak dużo nauczyło was to doświadczenie?
– Nie wiem. Na pewno niczego nie podpatrzyliśmy, bo zawsze mieliśmy poczucie, co należy robić w odpowiednich momentach. Poza tym, tam jest większa pompa. Trzeba odpalić ognie, szybko zmienić gitarę. My nie mamy ludzi do pomocy… Czego się nauczyliśmy? Na pewno trochę pokory… (dłuższa chwila zastanowienia) Ciężko mi to określić. Trasa dała nam do myślenia. Czujemy, że dążenie do doskonałości ma sens.
Nergal był waszym mentorem?
– Nie. Traktowali nas na równi. Nie było ojcowskich rad. Swoją drogą, czytałem biografię „Behe” – z niej można wynieść dużo mądrych rzeczy. To opis, jak dużo pracy trzeba włożyć, by wszystko się udało. Warto poczytać o ich przecieraniu szlaków w Ameryce. Mały busik, na zewnątrz zimno… W Kanadzie grali dla sowy i niedźwiedzia. A teraz? dziesiątki tysięcy ludzi na każdym występie. Widać po nich, że koncertowanie jest najważniejsze. Wydawanie płyt schodzi na drugi plan.
Czy traktujecie swoją formację jak firmę?
– To nasze marzenie. Chcielibyśmy przychodzić na próby każdego dnia w godzinach 12-16. Ale teraz to niemożliwe ze względu na pracę. Co nie zmienia faktu, że zespół trzeba traktować poważnie. Od samego początku próby trzy razy w tygodniu. Bez odstępstw. To nasza pasja. Jeżeli ma wypalić, nie możemy robić tego na pół gwizdka. Nie jest łatwo, bo na 9 trzeba iść do pracy, skończyć o 17, żeby za godzinę wejść do salki, z której wyjdziemy po 22. Czasami człowiek nie ma ochoty grać. Ale muzyka wszystko nam wynagradza. Pomijając fakt, że po prostu to kurwa lubimy.
Jest to jakoś sformalizowane? Obscure Sphinx Company?
– Na takie rzeczy przyjdzie czas, kiedy będziemy sprzedawać po 100 tysięcy płyt i wejdziemy w zabawę z Empikami. Na razie są tego małe ilości. Obecnie wszystko realizujemy prywatnie. Mam jednak nadzieję, że wejdziemy na poziom, na którym przyziemne rzeczy zrobi za nas wytwórnia. Załatwianie koncertów, sprzedaż. Oczywiście robienie muzyki pozostawiamy sobie.
Na razie działamy sami. Ale jest wybór – przełożyć obowiązki na wytwórnię, bądź działać samemu. Postanowiliśmy, że dopóki nie wyrobimy sobie marki do negocjacji, o korporacjach nie ma mowy. Nie będziemy z pozycji kolan prosić innych o pieniądze na nagranie płyty. Jeżeli ktoś sam się nie odezwie i nie zaproponuje dobrych warunków, również nie będziemy zainteresowani. Jest różnica jeżeli to ty odzywasz się do wytwórni, a kiedy ktoś zauważa twoją muzykę i chce cię „wydać”. Tracisz, albo zyskujesz na samym początku rozmów. Dlatego poczekamy.
Tworzycie niesamowicie złożoną i wielopłaszczyznową muzykę. Było tak już w 2008 roku, kiedy powołaliście do życia Obscure Sphinx?
– Wystarczy posłuchać naszych pierwszych demówek, żeby poczuć pewną ewolucję. Zaczynaliśmy od „toolowych” klimatów. Potem poszło w pewnego rodzaju doom. Ewoluowaliśmy przez zmiany w składzie. Doszły niskie strojenia, potem zjawiła się Zofia. Mieliśmy pomysł na kobiecy wokal w takiej muzyce. Jakoś ulepiliśmy z tego zwartą całość.
Dlaczego akurat muzyka post-metalowa?
– Przede wszystkim rozmawialiśmy, co chcemy zrobić. Nie było narzucania jakiegoś konkretnego stylu. Mieliśmy zajebiste szczęście, że każdy z nas zgodził się na taki kształt muzyczny.
I nie było żadnych odchyleń od przyjętej normy?
– Nikt nikogo nie zmuszał do pozostania w tym zespole. Jeżeli komuś coś by się nie spodobało, poszedłby gdzie indziej. Nie było wrzucania w to power, czy thrash metalu. Ustaliliśmy, co nas najbardziej jara i zaczęliśmy to robić.
Zatem wszystko zgadzało się od samego początku.
– Nie będę cię oszukiwał – mieliśmy dużo szczęścia, że załapało pięć osób. W sumie to loteria. Kolejną jest, czy taka muzyka spodoba się słuchaczom. Jednak przypadliśmy do gustów.
Ale przebywanie ze sobą cały czas również nie musi być ciekawe. Nie mieliście już ochoty pozabijać się nawzajem?
– Tak naprawdę bardzo się lubimy. Daje się to odczuć choćby na próbach, na które chodzimy po ośmiu godzinach pracy. Po nich mamy jeszcze więcej energii. Przyjemnie z tymi ludźmi spędzać czas. Choćby dlatego, że mamy podobne poczucie humoru. Zagraliśmy razem niejeden koncert, przejechaliśmy jeszcze więcej kilometrów i nie mamy siebie dość. Wiadomo, że były mniejsze lub większe spory, ale nie przeniosło się to na długotrwałe zaburzenie relacji.
Trzy próby tygodniowo dla osoby pracującej są zapewne dużym wyzwaniem. Zgadzasz się?
– Tak, ale to kwestia przyzwyczajenia i pewnych postanowień. Po jakimś czasie stało się to naszą codziennością. Teraz to coś w rodzaju rytuału.
Jesteś kielczaninem, ale twoja przygoda z muzyką ruszyła pełną parą dopiero w Warszawie. Czy zostając w stolicy województwa świętokrzyskiego osiągnąłbyś to samo?
– Spotykając tych samych ludzi?
Podobnych.
– Mam jakieś porównanie. Zanim poszedłem na studia, grałem również w Kielcach. Coś się działo, ale nigdy to nie wyszło poza krąg znajomych. I muszę przyznać, że chyba byłoby ciężej. W Warszawie jest większe skupisko pubów i zespołów. Po prostu więcej się dzieje. Są miejsca do gry, nawet jeżeli nikt o tobie nie słyszał. Choćby tak zwane „Otwarte Wtorki” organizowane są w klubie Progresja. Można przyjść i pograć. Ale mimo to, obecnie najistotniejsze nie jest miejsce zamieszkania, a obecność w sieci. W internecie dzieje się najwięcej. Ostatnio naszą muzykę chwalił jakiś gość z Meksyku…
Duża ilość kapel może oznaczać konkurencję.
– Nigdy w życiu się z tym nie spotkałem. Niektórzy mówią o naszej rywalizacji z Blindead, ale my tego nie odczuwamy w taki sposób. Byliśmy na wspólnej trasie i polubiliśmy się. Miejsc koncertowych starczy dla wszystkich. Może walka o support Iron Maiden? Nie ma takich rzeczy (śmiech).
Zaintrygowałeś mnie „Otwartymi Wtorkami”. Co to jest?
– Piszesz do prezesa, daje scenę i możesz grać. Słyszałem o tym, ale nie interesowałem się zbytnio. To chyba seria konkursów, na których grają po trzy zespoły. Jury wybiera kapelę, jaka przechodzi do półfinałów i finałów – jakoś tak. Generalnie są to spore możliwości, jeżeli nie masz pomysłu na siebie. Ciężko od razu zagrać w Stodole. Tutaj wystarczy napisać maila. Sami na starcie często graliśmy w klubie No Mercy. Można było wygrać nagranie demo. Reasumując, ktoś za nas zrobił koncert, my tylko zagraliśmy – dobry bodziec na początek.
W końcu jednak trzeba zacząć załatwiać to samemu.
– Żadna filozofia. Dzwonisz, albo piszesz do klubu, czy organizatora. Następnie ustalasz warunki i koszty (zazwyczaj te po stronie zespołu), czyli nagłośnienie plus dźwiękowiec. Potem pozostaje działać. Trzeba jeszcze załatwić kogoś do sprzedaży biletów. Klub tak naprawdę daje tylko miejsce.
Jak na początku wychodziliście z koncertowania finansowo?
– Jeżeli wszystko zsumowało się na „zero”, to było dobrze.
Co jeżeli mieliście „plecy”?
– Trudno. Cały czas tak jest. Kiedy jedziesz w trasę, spalasz paliwo, płacisz za jedzenie oraz nocleg. Wszystko kosztuje. Nikt nam niczego nie daje, ale godzimy się z tym. Robimy to świadomie, natomiast na straty jesteśmy przygotowani.
Jesteś w stanie zliczyć, ile zdążyłeś już „utopić”, a ile zarobić?
– Niczego nie zarobiłem. Kolejne nasze ustalenie: zarobiona kasa idzie na rozwój zespołu. Resztę możemy zarobić w pracy. Dzięki pieniądzom przeznaczonym na kapelę, nie musimy obciążać własnych kieszeni. Polecam takie rozwiązanie. Trzeba płacić za wydawanie płyt. Mam na myśli tłoczenie, layout, drukowanie, mix i master. Poza tym, koszulki, nadruki… Wszystko kosztuje, a fundusze zespołowe w tym pomagają.
Strun za to już nie możesz kupić.
– O nie! To moja sprawa. Na przykład za salkę każdy płaci ze swoich pieniędzy. Wspólną kasę wydajemy na ważniejsze kwestie. Nie jest tak, że wyciągam z kapeli kilka tysięcy.
Póki co…
– Mamy nadzieję, że w końcu nastanie moment, w którym powiemy „pierdolimy tę pracę, jedziemy w trasę”.
Być może pomoże w tym unikalność waszej muzyki. Wiele kapel wali głowami w mur tworząc według schematu. W końcu nie na darmo wzięło się hasło na waszym fanpage: „Fuck the tag, hear the music itself”
– Z drugiej strony muzyka to nie biznesplan. Trzeba robić to, co się lubi. My właśnie tak robimy. To nie są żadne wymogi koniunktury. Trzeba jednak nie tylko grać interesującą muzykę, ale również zaciekawić nią innych. Znam mnóstwo dobrych kapel, których czas jeszcze nie nastąpił. Obstawiam, że jeżeli wyszlibyśmy z projektem około 10 lat temu, nic z tego by nie wyszło. Nie trafilibyśmy w swój moment. Teraz? Siadło. Nie wiem dlaczego. Może Blindead przygotowało grunt pod takie granie… Łut szczęścia, za który jesteśmy wdzięczni losowi.
Dwa krążki na koncie, wyrobienie sobie grona stałych słuchaczy. Rzeczywiście, Obscure Sphinx chwyciło. Czy jesteście w stanie wyżyć ze sprzedaży płyt?
– Odpowiedź jest prosta: Ni chuja.
Poważnie?
– Obecnie nie ma takiej opcji. Możesz coś sobie dorobić, ale samymi płytami nie przekonasz do siebie publiki. Trzeba wyjść do ludzi.
Mimo wszystko, coś tam jednak sprzedajecie. Jak wam idzie?
– Spoko! Nie powiem ci więcej, bo gentelmani nie rozmawiają o pieniądzach (śmiech). Ale nie narzekamy. Jest OK.
Schodzi wam jeden krążek dziennie?
– (chwila zastanowienia) Tak. Myślę, że na spokojnie.
Dwa?
– (śmiech) Wiesz co… Szczerze mówiąc nie prowadzę statystyk, bo akurat nie tym się zajmuję. Na początek zrobiliśmy 1000 sztuk. Ten nakład powoli się kończy. Najfajniejsze jest, że kupują nas nie tylko w Polsce. Sprzedaliśmy nawet płytkę w Korei…
Północnej, czy jednak w Korei Południowej?
– Oczywiście, że do Południowej (śmiech). Miałem przyjemność adresowania paczki. Jest ciężko. Tam było dużo różnych dziwolągów. Mam nadzieję, że doszła... Myśleliśmy, że po „AIR” (Anaesthetic Inhalation Ritual – pierwszy krążek Obscure Sphinx) jest fajny odzew i dużo pozytywnych komentarzy. Jednak kiedy wydaliśmy Void Mother, jest ich jeszcze więcej. I to z różnych stron świata.
Wracając do naszych poprzednich wywodów, nie chodzi o miejsce robienia muzyki. Warszawa, Kielce? Nie jest to istotne. Ważny jest odzew w sieci. Po drugim albumie jest świetny. Może nie mamy się czym chwalić, bo nie są to platynowe płyty, Dawid Podsiadło i jakieś inne tematy. Jednak jesteśmy bardzo zadowoleni.
Z platyną u nas może być ciężko. W Polsce szeroko pojęty doom nie jest popularny.
– Na pewno nie jesteśmy Szwecją, gdzie przychodzi gość do sali prób i mówi: „Damy wam 2 tysiące miesięcznie na głowę, rozwijajcie się i szerzcie naszą kulturę”. To nie Skandynawia, gdzie facet w jakimś konkursie dostał od BP chyba 100 tysięcy euro za propagowanie kultury i dobre wyniki. Nic z tego. U nas nie ma takich możliwości.
Sory, taki klimat?
– Dokładnie.
To może lepiej wszystkie siły położyć na koncertowanie po Ameryce Południowej?
– Póki co, to poza naszym zasięgiem. Trzeba znaleźć osobę, która się tym zajmie. Mega dużo rzeczy do ogarnięcia. Ostatnio zostaliśmy zaproszeni na festiwal robiony na Florydzie. Ale wiesz, to koszt około 2 tysięcy złotych za przelot na głowę. Organizator bardzo nas chciał. Wiedział jednak, że ze względu na małą popularność naszej kapeli, to się nie zwróci. Wracając do Behemotha – na pierwszą trasę trzeba wziąć kredyt i przecierać szlak.
Macie takie plany?
– Spokojnie, póki co Europa. Konsekwentnie i do przodu. Chyba, że któraś Ameryka sama się odezwie i dojdziemy do konsensusu. Ale wszystko po kolei.
Na rynku jesteście od 2008 roku. Ile jeszcze trzeba walczyć, by przebić się na szczyt?
– Hoo! Nie mam pojęcia. Przełom może nastąpić za rok, może pięć lat, albo nigdy. Najtrudniej zdobyć publikę i przebić się do świadomości dużej ilości osób. O jakość jesteśmy spokojni. Sądzimy, że nasz produkt przypadnie ludziom do gustów. Natomiast promocja to trudna rzecz.
Tutaj raczej „lajki” niewiele załatwią.
– Szczerze mówiąc nie wiem, czy przekładają się na cokolwiek.
Co sądzisz na temat reklamy na „FB”?
– Jest OK, bo może się o nas dowiedzieć więcej osób. Z kolei sztuczne podnoszenie wyników jest bez sensu. Zaburzamy rzeczywiste zainteresowanie naszą kapelą. Nie wiem, czy najlepszą opcją nie jest znalezienie dobrej wytwórni, jaka chciałaby kapelę wypromować. Ale te z reguły nie chcą tego robić. Przykład? Ostatnio czytałem o warsztatach z wytwórniami w tle, jakie miały miejsce w Warszawie. Tam znajomy z mało znanej, ale już niepoczątkującej kapeli zapytał gościa z Sony, co trzeba zrobić, by się do nich dostać. Usłyszał: „Zgłoście się do Must be the Music, załatwcie promocję i pogadamy”. Jak już wcześniej mówiłem, najpierw pozycja, potem gadanie z grubymi rybami. Ich interesuje tylko kasa.
Must be the Music? To jest myśl?
– Jestem przeciwny. Nie czuję tego. To nie ten tor myślenia, jaki założyliśmy. Może zaliczysz łatwy skok popularności, ale nikomu to nie wyszło na dobre. Był taki core'owy zespół Eris is my homegirl. No stary! Czy mam iść do talent show, żeby potem zagrać „Sylwestra z Marylą”? To jakaś abstrakcja. Jeżeli nie masz pomysłu, idź do telewizji. Ale nie tędy droga.
Wy tej reguły nie wyznajecie.
– Mówiłem już o „Otwartych Wtorkach”. Tam kapela uczy się samodzielności, hartuje się w tym. To jest spoko. Ale jak idziesz to telewizji, żeby ktoś zrobił za ciebie wszystko, stajesz się produktem bez żadnej wizji. To nie dla nas.
Przyznaję, że hasło „już dziś zagra dla was gwiazda programu…” jest mało zachęcające.
– Doszli do finału, zagrali te sylwestry z Marylą i wydali muzykę, która była słaba. No i co? Tylko tyle. Dziwię się, że Vader zabrał to „Eris” w trasę koncertową. To produkcja telewizyjna tworzona na zasadzie: „O Boże, jakie to ciężkie! Chyba jakiś kosmiczny metal, najcięższy na świecie i to w telewizji”. A okazało się, że chłopaki…
… Zeszli z tonu? W sumie ich wstawki są znacznie bardziej powiązane z elektroniką niż np. Enter Shikari.
– Kiedyś „Enter” było metalcore z elektroniką, a teraz są elektroniką z metalcore.
Podobnie jest z „Eris”.
– Ale wiesz, „Enter” osiągnęło bardzo dużo. Z kolei „Eris”… Ktoś to określił mianem „Polsatcore” (śmiech). Zgódźmy się z tym na potrzeby naszej rozmowy.
Dużo kapel pozwala sobie na zejście z tonu. Choćby takie Linkin Park – przykład pierwszy z brzegu.
– I doszło im kilka zer od strony komercyjnej. Linkin Park to firma, która zarobiła mnóstwo pieniędzy, a „Eris” to nasz folklor, który był w talent show. Takim programom mówimy „NIE”.
W takim razie, co w kwestii promocji można jeszcze zrobić?
– Koncerty. Jak i gdzie się da. Ale też godnie, żeby nie grać chałtur. Po drugie, trzeba nagrać krążek. Od razu Longplay. Nie demówki, czy EP-ki. Coś, co można pokazać w sieci. Płyta jest strasznie ważna. Zespoły istnieją, grają koncerty, ale bez płyt nikt nie jest w stanie ich zweryfikować – nie wiemy, czy są fajni. Nagrać porządnie i nie oszczędzać. Lepiej zrobić później, niż gorzej.
Wasz produkt jest świetny. Ale zastanawiam się, czy miejscami wokal nie jest za bardzo schowany pod pozostałymi sekcjami.
– To nasza kolejna decyzja. Wokal miał być instrumentem. Chcieliśmy, żeby wszystko było jednością. Dlatego czasami można mieć wrażenie, że jest za cicho.
Co na to wokalistka?
– Zgadza się z tym.
Niesamowity głos. Bardzo wszechstronny. Potrafi za przeproszeniem nie tylko drzeć mordę, ale i ładnie śpiewać. Wręcz mrocznie.
– Mrocznie i niepokojąco. Lubimy takie klimaty. Dobrze się w tym czujemy. Sam na co dzień słucham takiej muzyki. Wprowadza mnie w ten nastrój. Natomiast tworząc nie mamy pomysłu na muzykę, ale na emocje.
Zofia „Wielebna” Fraś dołączyła do was najpóźniej. Jakie mieliście wrażenie po pierwszej próbie z tą wokalistką?
– Że możemy z nią pójść w interesującym kierunku.
Nie było żadnych ochów, achów?
– Nie było tak, że przyszła i wszystko stało się jasne. „Wow” i jest płyta. Na początku zobaczyliśmy jej potencjał. Jakość stworzyliśmy razem.
Teraz tą jakością brylujecie nie tylko na albumach, ale również podczas koncertów. Tworzycie klimat na scenie poprzez muzykę, ale i stroje.
– Stwierdziliśmy, że kolorowe spodenki i przypadkowy obiór wyglądają kiepsko. Z drugiej stronie nie chcemy malować sobie ryjów, chodzić z pochodniami i robić wielkiego show. Zaczęliśmy od spójnych ciemnych strojów. Przy czym Zofia może sobie pozwolić na pewne zróżnicowanie. Przedyskutowaliśmy, czy mają to być bandaże, albo biały strój. Może wizerunek ćmy na twarzy? Wszystko było przeanalizowane. Niczego nie wykluczam, ale póki co nie ma potrzeby dokonywania większych urozmaiceń. Większa pompa, większe pieniądze – aspekt finansowy jest istotny, ale póki co nasze decyzje są trafne.
Żywiołowość koncertowa nie jest wyreżyserowana?
– Takie mamy „flow”. Tak to czujemy. Dla wielu technika nie jest najważniejsza, a właśnie żywioł. Chcemy dobrze się bawić i przekazywać emocje publice. Wolę zagrać na pełnej kurwie, niżeli idealnie.
Już sama okładka do Void Mother wprowadza niezły klimat. Skąd ten pomysł?
– Zastanawialiśmy się, co wrzucić. „Olo” (Aleksander Łukomski, gitarzysta – przyp. red.) wpadł na Klaudię, która robi zajebiste lalki. Na początku chcieliśmy użyć tej, która już została zrobiona. Napisaliśmy do niej. Długo to trwało, bo musiała się do nas przekonać. Nie było: „Super! Bierzcie, bierzcie”. Ona dużo serca wkłada w te lalki. Dlatego chciała się dowiedzieć więcej na nasz temat. Czytała wywiady z nami itd. Przekonała się do nas, ale stwierdziła, że musi zrobić nową, ponieważ tamta oddawała inne emocje. Podrzuciliśmy jej kilka dźwięków oraz warstwę liryczną. Weszła w klimat i stworzyła lalkę. Wizerunek ćmy jest ideą Klaudii. Pierwsza lalka, której chcieliśmy użyć też miała taki motyw. To spoko nawiązanie do naszej nazwy, bo też pochodzi od ćmy. Wszystko się splata na pewnych poziomach abstrakcji.
Czym jest „Obscure Sphinx”?
– To ćma z Ameryki Południowej. Wybór nie padł dlatego, że ćmy są spoko, czy coś tam. Ta nazwa wyraża niepokój – tłumaczenie jest w jednym torze z naszą muzyką. Na początku nie byliśmy do tej nazwy przekonani. Nie jest także super chwytliwa jak „Metallica”, ale my również tacy nie jesteśmy. Co korzystne, ciężko znaleźć drugą taką kapelę. Widzimy też, że wypieramy ćmę z wyników wyszukiwarki. Wpisując „Obscure Sphinx” znajdujemy nasz zespół. Jest bardzo dobrze! (śmiech). Jak będziemy grać w Ameryce Łacińskiej, odwiedzimy ją.
Póki co planami obejmujecie Europę. Przed wami szereg koncertów zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie.
– Do sierpnia mamy zabukowanych 28 imprez (informacja z połowy lutego – przyp. red.). Zagramy między innymi na Castle Party. Wielu nowych kawałków jeszcze nie graliśmy na żywo, a chcielibyśmy.
Nie macie syndromu grupy Metallica, która pod koncerty w ramach „...And Justice for All” musiała się nauczyć grać własne nowe numery?
– Co prawda przez miesiąc szukaliśmy nowej salki i nie było gdzie grać. Ale jak nagrywasz płytę, to zawsze są „twoje” dźwięki. Pamiętasz je. Dwie próby i wszystko OK. Poza tym, nie jest to specjalnie techniczna i trudna muzyka.
Czyli tworząc muzykę wielowarstwową nie potrzebujemy wirtuozów?
– Nie. Potrzeba ludzi, którzy myślą na zbliżonym poziomie i chcą stworzyć podobną rzecz. Nie gramy solówek, nie jesteśmy super uzdolnieni. Ale na tyle sprawni technicznie, że gramy to jak najlepiej. To nie kwestia szybkości i dokładności, a wspólnego oddania emocji ludziom. Granie na żywo to trochę rytuał oczyszczenia, wyrzucenia emocji, wymiany z publiką. Nigdy nie mieliśmy setlisty. Każdy koncert to jakaś opowieść, jakiej nie musimy mieć napisanej na kartce. To musi się zgadzać. Wchodzimy na taki mistyczny poziom. Różnie bywa, bo wiele zależy od reakcji odbiorców, czy zawalenia codziennymi sprawami. Generalnie podejście jest takie – grasz, masz pustkę w głowie, nie myślisz, wszystko płynie.
Odlatujecie.
– Tak.
Zapewne odlatują również wasze utwory. Stają się dłuższe…
– Nie zależy nam na dokładnym odtwarzaniu tego, co jest na płycie. Ale raczej też nie improwizujemy, chyba że komuś pęknie struna. Dopóki nie ma niespodzianek, wszystko jest tak, jak zaplanowaliśmy. Nie możesz przesadzać, kiedy grasz z samplami i metronomem. One są martwe i musisz się z nimi zgadzać. Inaczej wszystko się wypierdoli i będzie kaszana.
Rozmawiał Maciej Urban.
Fot. Paweł Gil, Jarek Kubicki, Artur Illach, Oskar Szramka
Tweet