
Woor w baaaaaardzo różnorodnym repertuarze
Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w uszy było to, że w Worze już od wejścia słychać było bluesa. Mogło oznaczać to tylko dwie rzeczy. Albo klub zmienił klimat z muzyki rockowej na brzmienia B.B. King’a, albo pierwsza z kapel tego wieczoru rozpoczęła swój występ. Okazało się, że hipoteza numer dwa się sprawdziła – The Blue Socks zaczęli już grać.
Dla jasności. Nie przepadam za bluesem, nie zasłuchuję się w nim z namiętnością i to się już nie zmieni. Jednak trzeba przyznać uczciwie. Występ „Niebieskich skarpet” (już wiem dlaczego formacja zdecydowała się na nazwę w obcym języku) był udany.
Bardzo ciekawy głos wokalistki – Moniki Więcek. Jak na osobę, która jako ostatnia dołączyła do kapeli poradziła sobie wyśmienicie. Z ich koncertu szczególnie zapadł mi w pamięć cover Slim Harpo Baby Scratch My Back.
Podobało mi się szczególnie to, że zespołowi towarzyszyła taka cudowna nonszalancja, nic tu nie było zrobione pod publikę, na pokaz. Panowie wraz z Moniką po prostu weszli na scenę, sami świetnie się bawili (widać było to po ich minach), a przy tym sprawili przyjemność słuchaczom. Biorąc pod uwagę, że kapela powstała pod koniec ubiegłego roku, a to był ich debiut w obecnym składzie, to muzykom należy się ogromny szacunek.
Zobacz zdjęcia z koncertu (autor: Jon Winstone)
Następnie na scenie pojawili się ich dobrzy znajomi, czyli Sound Rush. Nietrudno się domyślić, że pod sceną głównie szaleli panowie. Karuzela diabła, Nieczysta gra, Theatrical Mask, cover This world – te i inne kawałki można było usłyszeć w ich wykonaniu. Fajnie było patrzeć na to, jak kapela dogadywała się podczas wspólnego grania. Pamiętam moment kiedy to Wojtek zza perkusji pokazał jednej z dziewczyn, by ta skupiła się podczas grania również na kontakcie z publicznością. To było zachowanie na zasadzie „Pomagamy sobie nawzajem i każdy stara się udoskonalić naszą pracę”, a nie „Mam w nosie resztę kapeli, ja jestem gwiazdą”. Niby mała rzecz, ale warta uwagi.
Na sam koniec zagrał zespół Lilly of the Valley. Warto tutaj zwrócić uwagę na wokalistkę i frontmenkę formacji, Emmanuellę. Wszystko w niej przykuwało wzrok: wygląd, zimny głos i zachowanie na scenie. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że ciężko było mi od niej oderwać wzrok. Na pewno ich muzykę jest ciężko zamknąć w jednym gatunku. Pod sceną można było bowiem zobaczyć i fanów muzyki gotyckiej, i paru metali też się przewinęło, a nawet gibał się tam pojedynczy zwolennik techno.
Moim zdaniem tego sobotniego wieczoru nie można było określić kto jest gwiazdą wieczoru, a kto supportem. Każdy bowiem mógł wybrać spośród tak różnorodnych wykonawców swój numer 1.
Jakby tu podsumować cały wieczór… Może tak… Na pierwszy rzut oka gatunki takie jak rock progresywny, blues i elektroniczno-gotycki rock nie miały prawa spotkać się na jednym koncercie, ale kto by się tym przejmował...
Tweet