
Rebelia tętni. Ninja Syndrom EPII pod lupą
Tutaj nie może być sentymentów. Nawet pomimo niekrytej sympatii do chłopaków, a także oczywistego patronatu nad wspomnianym krążkiem, postaramy się być ostrzy jak brzytwa Kuby Rozpruwacza i brutalni niczym Iceman, seryjny zabójca pochodzenia polsko-irlandzkiego.
Jakiś czas temu do rąk własnych dostałem przefajny preorder Ninja Syndrom, za który zapłaciłem całe 25 złotych. Znajomi łapali się za głowy, bo chcę tyle kasy dać mało znanej kapeli, do tego za kilka kawałków, które wcale nie muszą być fajne. Bo Luxtorpeda swoją EP-kę palnęła za dychę. Bo O.S.T.R. rozprowadza swoje płyty za pół darmo. No i zajebiście…
Co prawda liczyłem, że preordera dostanę przedpremierowo (czyż nie to tłumaczy się przez słowo PREORDER?), tak się jednak nie stało. Miał być orgazm, wyszła lipa, bo płytkę otrzymałem bodajże tydzień po oficjalnej inauguracji. Zdarza się.
Ninja Syndrom zostało wybaczone, kiedy zobaczyłem zawartość ów preordera. Chłopaki nie muszą bawić się w popularne seppuku i rozpłatywać swoich wnętrzności, honor uratowali tłustą paką pełną gadżetów. Zapewne połowa z nich do niczego w życiu nie będzie mi potrzebna, ale co tam. Rozdałem rodzinie, trochę zostawiłem dla siebie. Taki ze mnie fajny gość.
Jak na zdjęciach, paczka solidna. Podziękowania, breloki, chusta, pierdołki, no i oczywiście płytka. Wszystko zapakowane w papierowe pudełeczko. Pro! Gratuluję, bo jest czego. W końcu ktoś tutaj potraktował swojego słuchacza cholernie poważnie. Nie ma gównianej muzyki, nie ma gównianych okładek, czy równie gównianych płyt wytłoczonych i zadrukowanych na sprzęcie w domowym zaciszu. Brakuje mi trochę tekstów, jakiejś książeczki, albo chociaż czegoś na pojedynczych kartkach, może link do „lirycs”, albo... Nieważne.
Bo o muzykę tutaj chodzi. Dokładnie o 21 minut solidnego pierdolnięcia, jakie w Świętokrzyskiem jeszcze nigdy nie powstało i zapewne długo nie powstanie. Płytkę otwiera (a jakże!) numer Up to you, którego wszyscy kojarzą jako Rebellion. Jarałem się nim na koncercie, jaram się i teraz. Karaz na agresywnych riffach wręcz płynie, nakręca się, zabija tempem. Całość dobrze złamana melodycznym refrenem. Siedzi.
Numer dwa na „epie” to Alone. Trzyma poziom. Nie odnajduję w nim za wiele dla siebie, nie praży jak poprzednik. Jest niezły, ale nieprzekonujący. Na pewno nie będę pieścił przycisku „replay”. Co innego Promise, który przez fanów „NS” spokojnie może zostać postawiony na ołtarzyku czci i wiary. Wyrazisty Karaz, świetna muza i ten feat. z Another Source of Light… KLASA! Klimatyczna solówka, przemiłe darcie Rafała Sobierajskiego. Grało to live, gra także na EPII.
Generalnie cenię sobie klimat, budowanie pewnej atmosfery i retardacji w muzyce. Nie znoszę kawałków rzucanych pod Eurowizję. Dlaczego? Bo są ładne... Wyciśnięte z emocji, wyprane z uczuć, nie budują, nie mają duszy. Są do dupy. Co innego In nomine Patris. Ten numer zabija orientem. Jest totalnie inny, niż pozostała twórczość grupy Ninja Syndrom. I te chórki! To mi się bardzo podoba. A refren? Wgniata w podłogę. Ciężki, kurewsko ciężki. Me Gusta!
Na koniec pozostają Boo oraz Up to you zremiksowany przez Reja. Pierwszy z nich jest po prostu sympatyczny. Dobrze się tego słucha, szczególnie różnorakich pobocznych zajęć. Mimo braku słów, ma swoje przesłanie, sens istnienia. Z kolei ostatni utwór na płycie fajnie wyprowadza słuchacza z fali dźwięku, jaka musiała przez niego przejść podczas wcześniejszych kilkunastu minut. Ten kawałek płynie ku promieniom zachodzącego słońca – nic dodać, nic ująć. Kropka nad „i” ma to „coś”. I dobrze.
***
Reasumując, Ninja Syndrom poniżej pewnego poziomu nie schodzi i mam nadzieję, że nie zrobi tego przy kolejnej okazji. Trochę boleję, że odpowiedzialny za mastering pan Brett Caldas Lima z francuskiego Tower Studio nieco schował Karaza. Nie zwykłem płakać nad zagadnieniami wokalno-lirycznymi w muzyce metalowej. Często mam to gdzieś, tym bardziej przy rapsach. Ale nie tym razem. Lubię słuchać Karaza i szkoda, że został schowany pod gitarę. Tym bardziej, że jego teksty bywają bezbłędne. Trafiają do mnie.
Co ponad to? W drugiej EP-ce brakuje mi trochę pierwszej EP-ki. Znacznie mniej melodii, więcej ciężaru. Tyle. Za to absolutny plus – refreny w języku angielskim przeplatane polskimi zwrotkami. Nie zmieniajcie tego. Jednak akcent „englisz” do poprawy. Bywa, że jest on topliwy, brzmi, lecz miejscami jest kanciasty niczym piramidy w Egipcie.
Nie pamiętam, ile dałem poprzedniej płycie Ninja Syndrom. Ta ma u mnie…
7.9/10
Tweet